Tytuł: Druga połowa
Autorzy: Roy Keane, Roddy Doyle; tłumaczenie Anna Wajs-Magierska
Wydawca: Buchmann, 2015
Okładkowy napis reklamujący „Najbardziej skandalizującą autobiografię roku!” (tak, tak, z wykrzyknikiem), nieco przypomina hasło „Najśmieszniejszą komedię sezonu” z filmowych trailerów. Zazwyczaj dotyczy komedii kompletnie nieśmiesznych.
Książki w księgarni Sendsport o 10% taniej.
Z książką Roya Keana jest podobnie. Użycie słowa „fucking” w różnych konfiguracjach to chyba nie skandal. W treści „Drugiej połowy” też nic wstrząsającego nie dostrzegam, choć wspomnienia Roya Keana na pewno są szczere. I to duży plus książki. Keane najwięcej miejsca poświecił swojemu odejściu z Manchesteru United. Dokładnie opisuje swoją wersję zdarzeń z 2005 roku, gdy krytyka kolegów w niewyemitowanym materiale dla klubowej telewizji doprowadziła do jego odejścia z klubu po 12 latach gry. Irlandczyk analizuje szereg mniejszych incydentów, nie ukrywa, że ma żal do Aleksa Fergusona. Ten wątek i historia półrocznego pobytu w Celtiku Glasgow, gdy zmęczone setkami meczów ciało nie radziło sobie nawet z grą w szkockiej lidze, to najlepsza część książki.
Keane niemal od razu został trenerem, zaliczył świetny debiutancki sezon. Przejął mający na koncie pięć porażek Sundarland i wygrał Championship. Zwolniono go po 5 miesiącach pracy w Premier League. Szybko dostał ofertę z Ipswich Town, gdzie pracował niemal dwa lata. W sumie książka obejmuje sześcioletni okres kariery Irlandczyka. To niewiele, momentami jakby brakowało prochu.
W 2002 roku Keane wydał swoją pierwszą autobiografię. Obszerna, dobrze napisana książka stałą się bestsellerem. Nie ma szczególnych powodów, by po drugą książkę Keane’a sięgnęli ludzie, którzy nie są kibicami Manchesteru United, Sunderlandu lub Irlandii. Keane wymienia zupełnie anonimowych dla mnie strzelców bramek dla Ipswich, szczegółowo opisuje który zawodnik spóźnił się na zbiórkę, kto zaspał na trening. Brakuje głębszej perspektywy, choć Keane sam pisze, że piłka to dla niego prosta gra. Powołuje się na Briana Clougha i podkreśla, że piłkarskich spraw nie należy zbytnio komplikować. Zabawnie momentami brzmią jego rozważania na temat pieniędzy, gdzie tłumaczy, że po latach zarabiania milionów musi rozglądać się za dobrze płatnymi zajęciami, by pojechać z rodziną na wakacje.
Mocnym elementem są opowieści o pierwszych krokach w zawodzie managera. Keane tłumaczy z jakimi problemami się borykał, jakie miał wątpliwości, co sam zrobił źle, a gdzie jego zdaniem inni podłożyli mu nogę. Szczerze tłumaczy też dlaczego nie podoba mu się praca telewizyjnego eksperta. Ten wątek jest dość niecodzienny, bo zapewne w telewizji jeszcze nie raz się pojawi, a widz będzie wiedział, że Keane przed kamerą tak naprawdę nie chce siedzieć. Ale trzeba przyznać, że Irlandczyk nie ukrywa swoich opinii.
Przyjemność z czytania niszczy fatalna jakość tłumaczenia. Najwyraźniej nikt obeznany w terminologii piłkarskiej nie przeczytał książki przed drukiem. Czytam więc o „międzynarodowym Holendrze” (czyli grającym w kadrze), „starciu z krwawym Davidem Jamesem (sprawdziłem, w oryginale bramkarz był rzecz jasna „bloody”, nie chodziło o broczenie krwią), „pierwszym etapie rozgrywek półfinałowych Pucharu Anglii”, „publikowaniu wyników meczów” (chodzi o terminarz), bramkach padających „z odbicia” (dobitka) i „z zacięcia”(?), „stratach meczów” (porażkach), 92. pozycji zespołu, meczu derby (zamiast derbowym), czy o „trafianiu za pierwszym razem” (z kontekstu wynika, że chodzi o „first touch”). Niektóre wywody są zupełnie niezrozumiałe, pełne błędów logicznych. Sprawny redaktor znający temat miałby pełne ręce roboty.
Więcej recenzji książek sportowych na blogu w tej kategorii.
Tytuł: Srebrni chłopcy Zagórskiego
Autorzy: Łukasz Cegliński, Maciej Cegliński
Wydawnictwo: Studio AWP
To książka o czasach, gdy polska prasa marudziła, że nasi koszykarze co prawda wygrali z Hiszpanią, ale zbyt nisko. Kiedy Real Madryt świętował 35-lecie sekcji na jubileuszowy mecz wytypował 20 europejskich koszykarzy. W tej grupie znalazło się trzech Polaków.
Książki w księgarni Sendsport o 10% taniej.
Serię zwycięstw biało-czerwonych na parkietach całego świata rozpoczęło zdobycie srebrnego medalu na ME we Wrocławiu w 1961 roku. Potem były dwa brązowe medale w ZSRR i Finlandii, piąte miejsce na mistrzostwach świata oraz trzy kolejne występy na igrzyskach. Brak awansu na igrzyska w Montrealu w 1976 uznano za wyczerpanie się formuły. Trener Witold Zagórski zrezygnował.
Książkę napisali ojciec i syn. I w niektórych frazach styl Marka Ceglińskiego da się wyczuć. Teraz pisze się trochę inaczej. Główną osią książki są mistrzostwa Europy we Wrocławiu. Od epidemii ospy, z którą zmagało się miasto, przez relację autora plakatu imprezy, organizatorów, widzów i samych koszykarzy. Autorzy odwiedzili wszystkich żyjących członków tamtego zespołu. Wychodząc z opisu danego meczu skręcają w kierunku opowieści o konkretnych zawodnikach. Wtedy gwiazdach sportu, dziś emerytach, często emigrantach. Anegdoty sypią się jedna za drugą. Do najciekawszych należą te o realiach sportu w PRL-u i kontaktach z koszykarzami NBA. W 1964 roku na serii meczów w Polsce pojawili się Russell, Cousy, Oscar Robertson, Jerry Lucas. Drużyną dowodził sam Red Auerbach. Ceglińscy zajrzeli nawet do dokumentów IPN-u. Kto wiedział, że jedyny Polak w galerii sław FIBA został rzucony na odcinek sportu po pracy w bezpiece?
Witold Zagórski osiągał sukcesy przed Kazimierzem Górskim i Hubertem Jerzym Wagnerem. Kiedy zakończył 14-letnią kadencję miał tylko 45 lat. Wyemigrował do Austrii, o jego sukcesach w kraju przypominano rzadko. W powszechnej świadomości kibiców jego nazwisko nie funkcjonuje. Znają je fachowcy, ale prekursor i twórca jednej z najlepszych drużyn świata ma prawo czuć się zapomniany. Ma szczęście, że o sukcesach jego drużyny opowiada świetnie napisana książka.
Więcej recenzji książek sportowych na blogu w tej kategorii.
Skoro tak dobrze zna się Pan na procesie wydawniczym, proponuję rozgraniczyć „tłumaczenie” od „redakcji” – dziwne, że Pan tego nie wie. Podjęłam się tłumaczenia Keane’a pod warunkiem, że książkę zredaguje ktoś, kto faktycznie zna się na piłce, o sobie bowiem powiedzieć tego nie mogę; natomiast żaden ze sportowych dziennikarzy, którzy próbowali zmierzyć się z przekładem, nie okazał się dobrym tłumaczem. Ot, i cała historia.
Warto zatem zapamiętać – tłumaczenie to jedno a redakcja drugie. Czytelnik nie musi oczywiście o tym wiedzieć, niemniej jeśli ktoś podejmuje się recenzji warto, żeby znał podstawy.
Z pozdrowieniami,
Anka Wajs-Magierska
Moim zdaniem tłumaczenie książki jest słabe i utrudnia czytanie, a o braku redakcji pisałem. Powyższa notka kończy się przecież następująco: „Niektóre wywody są zupełnie niezrozumiałe, pełne błędów logicznych. Sprawny redaktor znający temat miałby pełne ręce roboty”.
Jeśli chodzi o dziennikarzy sportowych, to patrząc na bardzo dobre tłumaczenia np. Michała Okońskiego i wielu innych autorów, myślę, że wydawnictwo zwróciło się do nieodpowiednich osób.